PTAK, WOLNOŚĆ I MĘŻCZYZNA

Wytresować gołębia wcale nie jest łatwo. Przyniosłem wczoraj do domu jednego. Trząsł się pod ławką w deszczu, pomyślałem, że głupi bo czemu się nie schował na strychu, na drzewie czy tam, gdzie parkują jego kolesie. Mokłem i patrzyłem na niego, próbowałem zakumać jego osobistą story,  może wypadł z gniazda, ale to byłby wypadnięty ojciec, bo duży taki. A może to ofiara wypadku? Potrącony przez gangsta ptaka: orła, sokoła?

Przyjrzałem mu się i bez dwóch zdań – prezencja była noł koment: zmoknięte pióra, ślady dziobnięć i ten przaśny naszyjnik z kromki suchego chleba. Wyglądał jak fujara. Obudziło mi się męsko-braterskie poczucie solidarności i pomyślałem, że zabiorę zioma do domu, żeby odtajał i wrócił do siebie, przemyślał parę spraw, bo z takim imidżem daleko  nie zajedzie. Żywcem go zjedzą, nie od dzisiaj na tym świecie żyję i wiem jak jest, faceci nie lubią zniewieścienia, trzeba twardym być i mieć jaja większe od głowy.

Ja mam gniazdo betonowe, na 10 piętrze drapacza chmur, wchodzę do klatki, jadę windą i czuję się jakbym leciał, pionowo wzbijam się w powietrze jak rakieta, największy ze wszystkich ptaków świata. Ptak odrzutowy.

W chacie posadziłem gościa przy kaloryferze, w pudełku po butach ulokowałem, a ten od razu zaczął mnie rozpoznawać, głowę obracać, interesować się. Okiem łypać, że co ja tam robię, co wyjmuję, ciekawy taki. Pewnie nigdy nie widział człowieka od zaplecza, myślał, że taki to całe życie siedzi z knyszą na ławce albo pije wino w parku. A tu proszę, niespodzianka – okazało się, że nasza obcoptasia cywilizacja ma jakieś zwyczaje i upodobania, że każdy z tej ławki i knyszy wraca gdzieś i tam się wije i krząta: przy dzieciach albo przy kombinacjach. Jak u ptaka, bo on czas spędza  podobnie: cały dzień w parku – na ławce, pod ławką. Prosi o drobne, spoziera, wydziera to i owo. Czujnym trzeba być, bo chodzi o żarcie i picie, czyli zaspokojenie dwóch najważniejszych potrzeb. Ptaka i człowieka.

A potem wielki odlot, przeważnie z kumplami, w inne czarodziejskie miejsca. Tylko ptak się przemieszcza skrzydłami a ja – wizjami, bo jak wiadomo jestem wyżej w ewolucji i nie muszę chyba tego nikomu tłumaczyć. Łączy nas duch wyzwolenia i luzu, a nie jakieś tam konwenanse, jak robota przy kompie albo siedzenie na drążku w klatce kataryniarza. No a po powrocie z odlotu śpi każdy gdzie popadnie, zależy jaka pora roku i okoliczności przyrody.

Bo wszystkie zwierzęta to jedna rodzina i ja się do tej familii bez krępacji zaliczam. Mam odruchy takie same i instynkty, tylko zwinności mi czasem brak i to, co bracia futrzaści i piórzaści mają wyssane z mlekiem matki albo wyklute ze skorupki na dzień dobry, ja muszę nadrabiać. Miną, alkoholem i fantazją. Ale czuję się wolny jak ptak. I cieplej mam, i wygodniej. Bo gołębie to czasem muszą spać na gzymsie jak pada, albo na latarni, a ja od razu bym spadł. I nie wiem czy one w ogóle wiedzą co to jest głęboki sen relaksujący, jak włącza ci się w głowie helikopter i lecisz w nieznane krainy, z gołymi laskami, do lesbo-raju, gdzie same Ewy i Ty jesteś jedynym Adamem i czujesz się jak król życia, świata i wszelkiego stworzenia.

Ptak ma tylko dwie opcje wyboru, albo zostać udomowionym albo na ofie funkcjonować. I nie wiadomo, która droga lepsza, udomowienie daje żarcie i brak obaw o jutro, tylko że to „jutro” jest mierzone po obwodzie klatki, w której wszystkie drążki i lusterka zna się na pamięć. I nie daj boże jak właściciel zapije, wyjedzie, zapomni ziarna dosypać albo wody dolać, albo gówien wymieść, to się w tym siedzi i tęchnie, i czeka na zmiłowanie.

A jak się do klatki nie trafi, takiej czy owakiej, dużej, małej, drewnianej, plastikowej, metalowej, to tylko bezdomność ptakowi pozostaje, i żebranie o żarcie, i szwendanie po parku i spanie po strychach. I to męczące życie, i trudne, ale ma się poczucie, że jest się panem i kowalem swojego losu, że co wykombinujesz to będziesz miał, i miejsce zawsze możesz zmienić, znaleźć pobratymców, świata trochę pozwiedzać. Możesz być gołębiem miejskim, wiejskim lub zagranicznym. Podróżujesz i pióra masz sfatygowane, śmierdzisz a czasem nie masz nogi, ale taka cena swobody.

Wolność niesie zagrożenia, o jakich ptakom klatkowym nawet się nie śniło. Psy, koty, samochody, ludzie i druty elektryczne. Wszystko dybie na twoje życie, nie żeby w tym cel był jakiś albo spisek, tylko po prostu życie twoje nic niewarte, nieważne, nie ujęte w statystykach sklepów zoologicznych i innych handlarzy żywym towarem.

Za to taki kolo w klatce – rządzi. Wychuchany, wydmuchany, wyczesany, lśniący. Uczy się mówić: mama, tata i dostaje w nagrodę ziarenka pieprzu. Jak przychodzą goście to klatka się otwiera i można przelecieć od żyrandola do regału i pokazać, że skrzydła działają, wszystko git. W pytę czasu schodzi na użeranie się z kotem, co wpycha łapę i pazurami chce upolować coś żywego zamiast pluszowej myszki ze sklepu za 2.99 i zabić w gębie smak Łiskasa, który podobno by kupował, gdyby był człowiekiem. Ale człowiekiem nie jest, jest kotem a koty jedzą ptaki, i ty mu nie przetłumaczysz.

No to jak kot się męczy i idzie spać, to przychodzą jakieś dzieci, co pchają ci do klatki kredki, ołówki i kawałki tortu. I uciekają z wrzaskiem jak im nasrasz na palec, ale po co ci ten palec pod dupę wsadzały, to też nie wie nikt.

No i tak mija dzień, potem właściciel zarzuca ci szmatę na klatkę i jest noc, ciemność i śpisz. I śnią ci się brudne gołębice, jak obsiadają cię całymi stadami na obskurnych ławkach a ty chodzisz i się puszysz i gruchasz bo taki jesteś zajebisty.

A potem jest rano i właściciel ci czasem zapomni zdjąć szmatę tylko pójdzie zjeść fantastyczne niedzielne śniadanie i słyszysz sztućce, i czujesz zapach gotowanych jajek. Aż w końcu coś zajarzy, że już za cicho w chacie, i się spostrzeże, i zdejmie tę płachtę a ty mówisz: dzień dobry mamo, i czujesz się dziwnie, takie coś pomiędzy, nie ptak, nie człowiek, nie wiadomo co.

I doszłem do wniosku, że można być ptakiem wolnym albo klatkowym. I tak i tak – szczęśliwym i nieszczęśliwym. Ale wybór ma się chyba tylko jak się jest papugą. Bo ten fujara co mi tu przysnął przy grzejniku, wyboru żadnego nie ma. On się urodził ofrołdowcem. Jego nikt do klatki nie zaprosi. Gołębiostwo to rasa cygańska, tułacza. Z natury bezdomna. On o ziarenkach pieprzu czy lekcjach francuskiego z panem w surducie może tylko pomarzyć.

Kiedyś w czasach prehistorycznych były specjalne oddziały szkolące takich jak on do noszenia listów. Można było napisać jakieś bzdety albo wyznać miłość, wysyłało się gołębia z listem i za 9 miesięcy było dziecko, przyniesione przez bociana. Zawiłe to były historie, nie do końca rozumiem jak one latały i skąd wiedziały dokąd, no ale dziś już tego nie ma, bo można wyznać miłość fejsbukiem albo esemesem i wychodzi na to samo. Tylko dzieci mniej się rodzi i więcej rozwodów, ale to skutki uboczne nowoczesności, że jak są lepsze czasy to mniej ludzi chce żyć.

Zapadłem się w tym filozofowaniu, a przecież nie będę gołębnika zakładał, słońce wyszło i ekskjuzmi, kolego, musisz lecieć. Wysuszyłem typa, nakarmiłem musli co zostało mi po ostatniej lasce w kuchennej szafce, i to by było na tyle. Wyniosłem gołębia na balkon i mówię: spadaj, a on się zaczął miotać i szarpać, że nie chce, że coś mu nie pasi. Oniemiałem ździebko, że co to ma znaczyć, inkarnację papugi w sobie odkrył czy co, że chce ze mną zostać forever i mi siedzieć na ramieniu? No sory, nie mam ciągot w kierunku posiadania zwierząt domowych a jakbym się zdecydował to na jakieś ładniejsze, żeby obciachu nie było jak kumple wpadną na browara, a z takim to co, usiądziemy i będziemy patrzeć jak dziobie ziarno?

Puściłem go, żeby mógł spokojnie podjąć męską decyzję o odlocie a on zaczął szyję wyginać na wszystkie strony i się kręcić nerwowo, jakby coś chciał z siebie wyrzucić. Skrzydłami trzepał i skakał, co robisz debilu, mówię, zaraz ci się ten chlebowy naszyjnik pokruszy i nie będziesz miał już swojej prywatnej spiżarni, znowu będziesz na żebry łaził, żeby ci ludzie rzucili co łaska, a ludzka łaska to wiesz jaka jest, ona jest taka, że pożal się boże.

I on znieruchomiał i spojrzał mi uważnie w oczy, i ja wtedy wszystko pojąłem, odebrałem przekaz telepatyczny i zobaczyłem to wyraźnie. Że on pod tą ławka siedział bo czekał aż mu naszyjnik namoknie. Bractwo ptactwo mu nie chciało odpuścić, było pewnie dziobanie na polanie i koncertowe darcie ryjów, no co masz chleb a się nie podzielisz, co z ciebie za kumpel, daj spokój ziom.

Nie mógł już tak dalej, bo sam do swojego chleba nie sięgał a brali i jedli z niego wszyscy. A żeby na wolności żyć, trzeba niewidzialnym być.

Zdjąłem mu korale i położyłem obok. Nawet  nie spojrzał. Zniknął. Poleciał, bezdomny arystokrata, co nie jada chleba, wykorzystać te kilka dni, zanim padnie z głodu. Z godnością. Jak  przystało na ducha wolnego – w ptaku zaklętego.

PTAK, WOLNOŚĆ I MĘŻCZYZNA

MADE IN LOGO

Ubieram logo, jem logo, czytam logo. Słucham najnowszego logo, piję logo z logo i logo, wychodzę z domu. Na wczorajszej imprezie wypiłem za dużo logo i zaparkowałem logo kilka ulic dalej. Dzwonię po logo, płacę, po dwóch minutach jestem na miejscu, wysiadam. Wsiadam do logo, przekręcam kluczyk, jadę. Kilka logo stoi w korku, ale idzie szybko, jestem na czas.

Wjeżdżam na teren logo, parkuję, wysiadam. Wchodzę do logo, wita mnie koleżanka w najnowszym logo, chwali moje logo. Dziękuję. Siadam przy biurku, odpalam logo, przeglądam logo. Od wczoraj mam 20 nowych wiadomości od logo. Chcą, żebym pomógł im ulepszyć logo. Kontaktuję się z logo, ustalam terminy, zapisuję w logo. Pracuję.

Wychodzę z logo do logo, zamawiam obiad. Polewam frytki logo, piję logo. Dzwonię z logo. Żona po pracy chce jechać do logo, kupić kilka logo do jedzenia i logo do kibla.

Wracam do logo, pracuję. Ale już mi się nie chce, surfuję po internecie, gadam z kumplami na logo, przeglądam foty, czytam wiadomości na logo.

Patrzę na logo. Jest 17, wyłączam logo, zakładam logo, wychodzę. Wsiadam do logo, jadę po żonę do logo.Widzę jak wychodzi, wygląda ekstra, do twarzy jej w tym jasnym logo. Całuje mnie, wsiada, opowiada, jak było w logo.

Miała dziś operację psa, kota z katarem, chomika i dwie papużki. Starsza pani, która przyszła ze starym psem, opowiadała wspomnienia z początku wojny. Z rodzicami i trójką rodzeństwa pojechali do rodziny na wieś, był wrzesień. Dzieciaki ganiały wśród drzew obwieszonych pachnącymi jabłkami, słońce zachodziło, było wiejsko i sielsko. Gospodyni wyszła przed dom w fartuchu i postawiła na stole wielką, metalową misę, pełną makaronu z białym serem. Rodzina stała wokół stołu, kiedy nadleciał samolot. Wszyscy zadarli głowy i patrzyli na wielkiego metalowego ptaka na tle nieba. I wtedy seria z karabinu przeszyła prostą linią stół, obrus i szklanki. Samolot odleciał i była cisza.

Dojechaliśmy do logo. Parkuję logo, bierzemy koszyk i idziemy na zakupy. Ona mnie przytula i szepce, że chce jak najszybciej mieć to za sobą. Za to ją lubię. Szybkim krokiem przemierzamy stoisko chemiczne, bierzemy logo do zlewu, logo do naczyń i logo do kibla, potem na piekarniczym chleb i bułki, logo do chleba, marchew, seler, pietruszkę, pora, pomarańcze i banany. Płacę logo, wracamy do logo, jedziemy.

Wnoszę zakupy, włączam logo, leci najnowsza piosenka logo, daję głośniej. Tańczymy, wypakowując produkty z logo. Nalewam wody do logo, nastawiam, nasypuję logo do szklanek, zaparzam. Ona obiera warzywa. Kroimy pomidory, cebulę, ziemniaki, cukinię. Smażymy na logo, dusimy, pieczemy w logo.

Nakrywam stół, zapalam świeczki, nalewam logo do kieliszków. Ona bierze szybki prysznic i ubiera logo z dekoltem. Czuję, jak pachnie delikatnym logo. Mam ochotę zrzucić logo i zedrzeć z niej to logo, ale wytrzymuję. Siadamy do kolacji.

Gdy się uśmiecha, ma w policzkach dołeczki. Oczy błyszczą. Wycieram usta logo, biorę ją za rękę i przechodzimy do sypialni. Kładziemy się, zdejmuję z niej logo, wchodzę. Jest fantastycznie. Kochamy się i zasypiamy w świecie bez logo.

Słyszę dźwięk. Otwieram oczy. Jest jasno. Pierwsze, co widzę, to logo. Natarczywym pipczeniem przypomina mi, że muszę się pospieszyć, bo spóźnię się do logo. A jak stracę logo, to nie opłacę  logo, które mam na kredyt w logo. To ja – patchwork z logo. Malowniczy kolaż artystów reklamy. Zalogowany na stałe.

MADE IN LOGO

MAPA KOBIET

On był dziwakiem. Grał w samoataku. Przyszedł raz do chaty wieczorem, wszedł w kaloszach, łyknął mleka, normalnie, niby nic, chichy śmichy, pitu pitu, aż tu nagle wystrzelił ni z gruszki ni z pietruszki, z pretensjami, z żalem zatajanym, długo ukrywanym, sfermentowanym jak kiszone ogórki.

W pierwszym odruchu poczułam mdłość taką, żołądkową nietolerancję na zachowanie jego, w chwili jak ten koktajl autorskiej roboty, ze źle zmiksowanych uczuć na mnie wylał, znienacka, z zaskoczenia wielkiego.

W halce stałam akurat bo na romantyczne chwilę nadzieję miałam, na momenty jakieś mocniejsze, telewizji się naoglądałam a tam wielki świat, proszę ja ciebie, romanse, zdrady i zakochania. I akurat w serialu odcinek był o uwodzeniu, każdy z każdym, matka z synem, ciotka z wnukiem, dziadek z sąsiadką, wszyscy się kochali romantyczną miłością fizyczną, to ja też taką chutliwą nadzieję poczułam, na holyłódzką miłość, na uniesienie.

Jak się tylko odcinek skończył to pobiegłam, szafę otwarłam i takiej wielkiej skrzyni wieko uniosłam. A tam cuda na kiju, falbanki i boa–pióropusze, jedyny skarb ocalały po prababci ukochanej, co striptizerką w teatrze przed wojną bywała.

Bo to były takie zwyczaje kulturalnych panów, że przerwy między aktami długie, bo czasy inne, bez nowinek i technologii, aktorom przebieranie więcej czasu zajmowało, to ci panowie nie lubili czekać bezczynnie na kolejną sztuki odsłonę, i z teatru wychodzili. A że prababcia zawsze miała głowę na karku i łeb nie od parady, biznesplan wymyśliła i z dyrektorem teatru pogadać poszła. Że w przerwie między aktami akty swoje wystawiać będzie. Dyrektor się zgodził, ona pokazywała, tłum szalał.

Szybko zdobyła grono wiernych fanów, co tylko na jej odsłony przychodzili, resztę sztuki w poważaniu mając. Niebezpieczny obrót sprawy kulturalne w tym teatrze przybrały, bo jak prababcia się rozbierała to do sali szpilki nie można było wcisnąć, taki ścisk, pisk, zachwyt, a jak schodziła ze sceny bo aktorzy się pojawiali to wraz z nią tłumek znikał. Każdy do przedsionka wychodził cygaro zapalić po takich uniesieniach.

To poprosił babcię dyrektor na rozmowę, że co robić, bo on sztukę chce wystawiać a nie striptiz i orgie westchnień w korytarzu, to babcia mu pobłogosławiła i z dobrej woli odeszła, i do San Francisko pojechała, i tam była gwiazdą.

I ja też wtedy, przed tą szafą stojąc, jak gwiazda się czułam, magiczne prababci stroje przymierzając, wpasowując się w historię kobiet mojej rodziny, artystek z powołania, z naznaczenia męskiego.

Zaczarować go chciałam, nogi ogoliłam, pachy przystrzygłam, a ten mi tu w kaloszach błota naniósł na podłogę i serce podeptał, plany zapaskudził.

Się przestraszyłam, że mu żyłka jaka pęknie, polegnie martwy u stóp moich w wyniku nagłej śmierci stresowej, i przyjedzie pogotowie, i co powiem. Że krzyczał, krzyczał i umarł? I kto mi uwierzy, popukają się w czoło, wymierzą palcem i powiedzą – to ona, to ona go zabiła, i zamkną mnie w więzieniu albo w psychiatryku, i zrobią akcję społeczną ku przestrodze, z udziałem moim niechcianym i nieopłacanym.

Że twarz moja na bilbordach zamieszczona będzie, co tam twarz, wizerunek cały, zszargany, okutany w kokon, bezrękawnik bez rączek, i będę tak stała na tym zdjęciu i patrzyła się, a poniżej, tak jakby onegdaj to było, będzie hasło napisane: ONA MĘŻA STRESOWAŁA, obok taka strzałka na mnie wskazująca, i ta strzała pulsować będzie światłami, jak ozdoby świąteczne z lampek, co były na wystawach w kioskach RUCHu na Święta.

A ludzie będą szli chodnikami, chichocząc, wartość moją umniejszając i wypowiadając złośliwości takie obrażające.

I mimo, że słyszała tego nausznie nie będę, osobiście jak gdyby znieważenia słownego nie zaznam, to nie będzie to dla mnie opcja ciekawa ani interesująca, i się zawstydzę w celi na śmierć. Tak się do siebie stresowałam myślami.

I dlatego jak on stał i krzyczał to mi się humor pogarszał, wstyd taki się pojawił, nastrój już nie ten. Chociaż to nie ja miałam ferment, we mnie płynęły łagodne fale oceanu, bo pani w domu kultury mówiła, żeby ocean płynął, to ćwiczyłam  i mi płynął, najłatwiej to w toalecie, bo tam są naturalne wibrowania energetyczne i szum wody na dziennym porządku i nikogo nie dziwi. To jak spokoju chciałam albo mnie szlag trafił albo coś mnie do szału doprowadziło to ja nie szłam na flaszkę ani na lody tylko w łazience izolację uprawiałam, drzwi zamykałam, udawałam że kupę robię a tak naprawdę to nie robiłam nic, nawet siku, żeby mi odgłos żaden oceanu nie zagłuszał. Głowę do muszli przykładałam. Słuchałam wewnętrznego głosu.

Raz to nawet zasnęłam w tym oceanie, i spałam aż ON mnie obudził bo się nie mógł do łazienki dostać, to w końcu przez okno wszedł, zmachał się bo drabina połamana, to musiał sobie inaczej radzić, stołki podstawiać, skrzynki, stare taborety. I nic nie słyszałam, dopiero jak mnie w ramię postukał to oczy orzeźwione morską bryzą otwarłam, a ten do mnie: Co ty z głową w kiblu śpisz, ja mu mówię, że oceanu słucham, a ten do mnie: e tam, sranie w oceanie, wypad z łazienki, lał będę. No a ja w półśnie tym nie wiedziałam o jakie lanie mu chodzi. Że takie wielkanocne wodą lanie, to wolałam nie, bo to luty był i zimno, że lanie biologią swoją, do toalety – to najbardziej prawdopodobne wydać mi się mogło; jednak zawsze jeszcze opcja była z laniem przemocowym, niedżentelmeńskim takim, że zupa za słona – to niech żona skona, i to mi się taka przerażająca ta wizja wydała.

On nie miał nigdy zapędów, żeby mi krzywdę jakąś robić czy fizyczną niemoc moją powodować, ale kto to wie co takiemu kiedy do głowy strzeli. Jak nie wiadomo co w niej ma bo chowa to przed światem jak skarb jaki. Ja już nie wiem, czy on rzeczywiście cuda umysłowe tam posiada, czy wszystko pustką świeci, na picuś glancuś, na błysk i może zamiast mózgu – jak z reklamy pronto powierzchnia płaska?

Żachłam się jak spojrzałam na niego, bo kto to widział, takie sceny urządzać, takie rewolucje wyprawiać, wejść w dom – bóg w dom, bóg to pokój, not war.

Mówię do niego: cicho głupi, co się drzesz, dzieci pobudzisz, sąsiadów, niedźwiedzie ze snu zimowego wstaną i przyjdą sępić pod oknami, po suchy chleb, po resztki, będą mnie tu straszyć, szantaże emocjonalne uprawiać. Ja nie po to w Bieszczadach zamieszkałam, nie po to ziemiankę klepałam własną biedą, żeby mi tu zwierzyna leśna ingerowała, bez zgody mojej, bez chęci obustronnych. Ja to mogę na jelonka popatrzeć jak się pasie na łące a z moich grządek, własnymi paznokciami oranych, won.

No to się nie drzyj, mówię do niego, jak knur jakiś, jak bażant na rykowisku, dźwięków takich nie wydawaj, bo ja z rodziny muzycznej jestem i słuch mam dobry. Po dziadku kataryniarzu i babci ulicznej piosenkarce, co mu śpiewała jak kręcił korbą, i ludzie drobniaki rzucali.

Drobniak do drobniaka, zrobiła się draka, bo przyszedł fiskus i powiedział, że przekroczyli próg podatkowy i mają mu swoje korbą wykręcane, wygrane pieniądze oddać. To dziadek się zaparł, jak stał, że nie, nie dziadu, nie dam ci, idź w pizdu, nie stój tu, bo mi widok zasłaniasz.

I fiskus poszedł ale zaraz przyszedł komornik. I zabrać nie miał co, bo dziadek połknął wszystkie monety, uparty był i potem miał zaparcie z tego wszystkiego, męczył się w wychodku, siedział całymi dniami żeby bilon odzyskać, czekał na kupon i grał, grał, grał na katarynie, wprawy nie chciał stracić. A babka pod wychodkiem stała i cicho jodłowała, ćwiczyła na stronie struny głosowe.

I opłacił się upór, bo piętnastego dnia dziadek wyszedł z latryny z pięcioma bobkami i dzierżył je jak grudki złota, potem kupił osła i muzyczna pasja w świat ich poniosła.

I właściwie wtedy słuch o nich zaginął, wiadomo tylko, że zrobili karierę na Brodłeju, gdzie występowali z papużką i kolorową małpką, co im odtąd na zawsze już potomstwo zastąpić miały.

I matka moja została tu opuszczona, osierocona, i z samotności tej i niemocy dziecko sobie urodziła, mnie znaczy, innych chyba nie miała – nie chciała, nie umiała czy co. Jak jej pytałam, to nawet nie wie jak urodziła, i skąd, i po co, albo nie pamięta, albo mówić nie chce. Mówiła, że mnie bocian przyniósł w kapuście, tak, tak gołąbeczku, mówiła.

No i ja się czułam jak taki gołąb nieopierzony, z gniazda wyrzucony, dziwencja, szara eminencja, jakby kaczątko takie brzydkie, inne coś, gatunek odludkowy.

I dlatego do tej szafy poszłam, pogrzebać, postroić się, życie swoje odmienić. A teraz stał mi tu ten i pokrzykiwał, pohukiwał na mnie, pozwalał sobie. No i mdłość poczułam a potem złość, halkę zdjęłam, zmięłam, pysk krzyczący zatkałam. Ten się dusić zaczął, oczy wybałuszył, na ziemię opadł i zacharkał cicho a ja poszłam jak stałam, naga jak pan bóg mnie stworzył, niewydarzona taka, blada, bez życia i bez solarium, zakasałam celulit na biodrach, schowałam się w sobie i zamknęłam w szafie.

I uschłam tu z tęsknoty za tym co się nie stało, co być miało, co się wyobrażało. Taka to wnusiu cała historia, i tak to już bywa, że się w rodzinie trupy w szafie po latach odkrywa.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

MAPA KOBIET

Dama na miarę

Żyła raz kobieta, która szykowała się do trumny.

Była już słusznego wieku, co mogło uzasadniać to nietypowe hobby, jednak nie do końca; nie była to bowiem kobieta osamotniona, owszem, nigdy w trakcie swojego życia, które z upływem czasu wydawało jej się coraz krótsze i mniej pojemne, nigdy w trakcie trwania tego – można by powiedzieć – kosmicznego epizodu, nie zdarzyło jej się założyć rodziny; wynikało to z wielu czynników, w mniemaniu kobiety – od niej niezależnych, nie miała przecież wpływu na mężczyzn, których spotykała, że nie byli to ci, którzy być powinni, że nie spotkała dżentelmena z inteligencją i urodą, te cechy u nich jakby z natury się wykluczały, nie można mieć wszystkiego, mawiała jej matka, z biegiem czasu kobieta rozumiała, że matka miała rację, kobieta się do matki upodabniała, zaczynała wypluwać podobne wyrazy, definicje i obrazy świata, jednak nie to teraz było najważniejsze; owszem, kobieta nie posiadała rodziny, i co z tego, wiele kobiet nie posiada rodzin, nie znaczy to wcale, że nikt jej nie chciał, o nie, to ona nikogo nie chciała, przebierała w kandydatach jak w ulęgałkach, nie miała zamiaru godzić się na półśrodki, na nie dość dobrych partnerów, po co jej taki niepełny ktoś, przegrany los, jak ona pełna była – wigoru, temperamentu, błyskotliwych słów, no po co, no po nic właśnie, takie życie to nie życie, to wegetacja, być z kimś i się nim nie fascynować, rozgryźć jego normalność w pierwszych dniach a potem spędzić z nim, z przeszkadzaczem, resztę życia, przy kawie i rozmemłanej w mleku bułce, jak nawet na ciebie nie spojrzy, bo po co , bo już cię ma.

Kobieta była sama ale nie samotna – miała tabun koleżanek, nie przyjaciółek, bo w przyjaźń przestała wierzyć jakieś czterdzieści lat temu, jak jej ta suka, ach, szkoda mówić, co zrobiła, a ona jej ufała, wierzyła i się zwierzała, głupia była, a mówiła matka, nie wierz nigdy kobiecie, nie słuchała, myślała, że wie lepiej, nie wiedziała, przyszła z czasem nauka, pokuta, za wiarę głupią i młodą, kara sromotna ale lekcja do końca życia, że matka wiedziała co mówi, matka swoje przeżyła, matczyne serce się krajało jak na błędy córki patrzyła, jak młoda na granicy ognia balansowała i ufała głupia, ufała, że się nie poparzy, to się nigdy nie sprawdza, zaufanie można między bajki włożyć, ufne to jest dziecko a potem dorasta i mądrzeje, trzeba trochę spokornieć, stwardnieć, nałożyć pancerz, zbroję wykuć żeby sobie jakoś w tym życiu poradzić, bo łatwo nie jest, wszystko drożeje, wszystko się zmienia, wczoraj telefony na żetony a dzisiaj telefony na rozmiary, dwa milimetry, pięć milimetrów, i zabawa w chowanego, kto szybciej odbierze w tramwaju jak dzwoni, kto znajdzie telefon bez mikroskopu zanim mu wybrzmi cała piosenka, patrzą wszyscy nerwowo, rozglądają się, czy to moje dzwoni, zaczynają się ruszać, szukać, nie kojarzą jaka to melodia, dawno nikt nie dzwonił, nie pytał, jak się czują, to może teraz córka, a jak się mam czuć, co, co mówisz, nie słyszę cię, jadę w tramwaju, co, tak w tramwaju, nie wiem gdzie jadę, nie wiem, no mówię, że nie wiem jaki to tramwaj, w głowach układają scenariusze, co to będzie jak odbiorę, co powiem; ludzie zaczynają nerwowo pochrząkiwać, żeby głos zabrzmiał swojsko, przyjaźnie, chcą wypaść na zainteresowanych, otwartych serdecznych, to nic, że masz mnie w dupie, że nie pamiętam jak wyglądasz, super, że dzwonisz, matka zawsze otwarta ma być, do piersi utulić dziecko marnotrawne, ale co to, okazuje się, że ktoś inny odebrał, jak to ktoś inny, przecież to do mnie był telefon, córka moja dzwoniła z zaświatów, ze swojego drugiego życia, z laptopami i all inclusive, i stopniowo pojawia się refleksja, że jednak nie, że córka została wyobrażona, przywołana, ludzie garbią się i zapadają w podarte siedzenia z napisem fuck off, w ukryciu wyjmują telefony, teraz już na spokojnie, patrzą w puste szybki z napisem play era orange, gdzie pokazuje się godzina i data, co skłania do wspomnień, jak to było kiedyś, ile to już czasu, i jadą zatopieni w przeszłości, ale nasza bohaterka nie miała nigdy takich przygód, bo nigdy nie miała córki, więc nie miała też komórki, bo po co, bo dla kogo.

Miała za to tabun koleżanek, które też były same ale nie samotne, miały córki na innych kontynentach i na wielkanoc dostawały paczki z produktami made in china, souveniry, symbole uczuć, które ustawiały w pustych pokojach córek na zakurzonych półkach i w niedzielę po mszy zapalały im świeczki na cześć pamięci, jedna z koleżanek była sama ale nie samotna, bo miała koleżanki, i każda z nich miała coś, kogoś, nigdy nie mogła powiedzieć, że nie ma dla kogo żyć, bo miała koleżanki, a taka więź to nie byle co, spotykały się regularnie, świątek piątek i niedziela, i to nie na jakieś kółka różańcowe, wieczory wspominkowe czy darcie pierza, to było zgromadzenie koleżanek nowoczesnych, które wiedziały o co w życiu chodzi i umiały same o siebie przy wzajemnej pomocy zadbać, bo na rodzinę nie ma co liczyć, nawet jak sie ją ma, bo z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciach, potem wszystko znika, ulatuje i zostają tylko czarno-białe puste oczy na pożółkłym papierze, kobieta mimo że nie miała rodziny, wiedziała to doskonale, bo miała kiedyś matkę, a matka to taka jakby rodzina, choć nie z wyboru, nie z chęci, matka to rodzina obowiązkowa, narzucona odgórnie, ustalona bez wiedzy uczestniczącego, jaka matka taka córka, niedaleko pada jabłko od jabłoni, dlatego matki trzeba słuchać jak najprędzej, od najmłodszych lat, bo i tak nic się w życiu nie wskóra na własną rękę, matczyne nauki są jak klątwy, materializują się w prawdziwym świecie, i nie ma przebacz, jaka matka taka dola, i co z tego, i co, jak matka narzucała zaklęć, położyła się w trumnie i umarła, znikła, jak córka jakaś, co wyszła za mąż i urwała pępowinę, bo tę więź matko-córczyną przerwać może tylko zięć albo śmierć, ale nieważne, teraz już wszystko było nieważne, te córki i matki co odeszły; były koleżanki a one umiały radzić sobie doskonale, ani w głowie im było użalanie się nad losem i plecenie bzdur o testamentach, żadna z nich niczego nie miała albo wszystko dzieciom oddała, kobiece serca z natury hojne, dają co mają i same zostają, ale żalu nie ma nikt, bo po co, po co się umartwiać i zadręczać, trzeba myśleć optymistycznie, nie masz balastu, nie masz testamentu, na notariuszu zaoszczędzisz, a potem to i tak nie wiadomo, jutro będzie futro, nikt nie wie co się wydarzy, klejnoty, akcje i obligacje i tak się nie dematerializują po śmierci, wszystko tu zostaje, i tak się to oddaje, tylko że potem, i z większym kłopotem, nie ma co myśleć za dużo, myślenie szkodzi zdrowiu, objawia sie astmą i atakami paniki, myślał indyk o niedzieli a w sobotę łeb mu ścięli, są koleżanki, są spotkania, są rożne ciekawe pomysły, zajęcia, rytuały.

Jak na przykład pokazy mody, co urządzały, nieskromnie trzeba powiedzieć, że z inicjatywy naszej bohaterki, bo co jak co, głowę miała na karku, matka zawsze powtarzała, myśl głową, działaj rozumem, to działała, i wizję matczynej kobiecości realizowała, że kobieta zawsze damą musi być i w każdej sytuacji zachowywać się jakby miała kapelusz na głowie, matka zawsze miała rację, nawet jak umarła w łóżku to ładnie wyglądała, ręce na kołdrze złożone, włosy uczesane, nie do pomyślenia było, żeby matkę w rozchełstanym szlafroku zobaczyć, w piżamie, z wybroczynami starczego ciała, to nie ta ranga; matka zdumiona była jak się dowiedziała, że sąsiad spod piątki umarł w Biedronce, jak to w Biedronce, w sklepie, między majonezem i musztardą, chwila śmierci to moment szczególny, kropka nad i, finito, wielki finał, na który czekało się dziesiąt lat, ostatni moment twojego bycia tu na ziemi, nie ma mowy o żadnych dyskontach, jak czujesz, że będziesz umierać to masz szczególnie się pilnować, może to ten moment, żeby znajomych poprosić o zakupy, prysznic kilka razy dziennie, manicure pedicure, nie ma przebacz, i wyszło to matce tak jak chciała, w nowej pościeli z Ikei, w odmalowanym pokoju, z uporządkowana teczką dokumentów w komodzie, i nie zapomni nasza bohaterka, jak przed pogrzebem szafę otworzyła a tam wieszak specjalny z napisem „ostatnie pożegnanie” a na nim sukienka nowa, z metką, najdroższa w całym sklepie, kosztowała ze trzy renty, i trzewiki skórzane, nie za ciepłe, nie za bardzo odkryte, w sam raz, sweterek przewiewny i lekki szal, wszystko najwyższej jakości, jak na ślub, tylko, że czarne, i zrozumiała wtedy matczyne przesłanie, że bycie damą zobowiązuje aż do końca, aż do grobowej deski.

Dlatego jak z koleżankami pomysłu na czwartkowe wieczory szukały, to jej taka myśl do głowy przyszła, że może je czegoś na stare lata nauczyć, troski, opieki, kobiecości takiej, bycia matką, żoną i kochanką, czulenia się ze swoim ja, dopieszczania – a to wszystko w szczytnym celu, jakby te córki z innych kontynentów miały ostatni raz czoło matczyne całować, to żeby już na całe życie zapamiętały – i czoło, i całą resztę, stąd jej na myśl te pokazy mody przyszły, bo chęć bycia piękną w kobiecie nigdy nie ginie, to tylko kolorowe gazety tak piszą, że kobietą jest się do 30 roku życia a potem zmienia się w męskopodobny typ, ostrzyżony na krótko albo z trwałą na baranka, ale żadna gazeta, żadna reklama nie dojrzy, że w tym baranku jest jakaś estetyka, te czasopisma są na to za głupie, im nie ma co tłumaczyć, wiedzą swoje i jest tak jak mówi niemiecki wydawca, nasza bohaterka wie, bo dzwoniła kiedyś do redakcji zwrócić uwagę, to jej powiedzieli, że oni się nie podpisują pod tym co drukują bo to tylko licencja, kopia z zagranicznych numerów, kobieta nie wiedziała czy niemieckie kobiety po 30. rzeczywiście przestają istnieć i zmieniają płeć na niewiadomoco, kobieta nigdy w Niemczech nie była, ale co tam, odbije sobie po śmierci, jak tylko wyskoczy z ciała i będzie fruwać tu i tam, jak zawsze chciała, pozwiedza, i to nie że na piechotę tylko normalnie, latająco, z prędkością światła, szybciej od gołębia, bociana i sokoła, pofrunie, poleci, zobaczy co i jak, szkoda tylko, że zdjęć nie zrobi, ale i tak nie miałaby ich komu wysłać, bo dzieci nie posiada, a zdjęcia to tylko dzieci cieszą, koleżanki już za stare na taką radość, bo cieszy tylko to co można samemu pomacać; dziecko fotografia taka by przybliżała do wizji, fantazji w temacie podróży, a koleżanki już w podróże nie wierzą, chyba że astralne, fakty świadczą same za siebie, reumatyzm zobowiązuje, reumatyzm gwarantuje upojne wieczory sam na sam z telewizorem i marzenia o cudzej miłości.

Koleżanki na pomysł pokazów mody przystały chętnie, a ona, jako organizatorka, miała najwięcej do powiedzenia, i na swoim przykładzie pokazywała, co powinna czuć, jak zachowuje się kobieta, i nie były to jakieś pokazy młodzieżowe, modelkowe, z nogami jak patyki i kieckami z abażura; to były profesjonalne, pełnowartościowe pokazy mody pogrzebowej; chciała kobieta na cześć matki w życie wprowadzić jej przedśmiertne słowa, o byciu damą i kapeluszu na głowie, dlatego co czwartek przed wizytą koleżanek otwierała szafę i szykowała kilka kompletów ubrań, czyściła z kurzu najlepsze nakrycia głowy, dobierała woalki, koronkowe rękawiczki, potem dzwonek do drzwi, otwierała w pierwszej kreacji, trochę onieśmielona, co powiedzą, jak ocenią, koleżanki cmokały, dotykały materiału, a czy nie gniecie się to, popatrz, tu będziesz musiała jeszcze podprasować, może lamóweczka, ale pięknie, pięknie, pięknie wyglądasz!, bohaterka przechodziła do salonu, gdzie stał wielki stół nakryty białym płótnem i paliły się świece, nie takie zwykłe, tylko porządne, białe, jak w kościele, i leżało pismo święte, i kładła się na stole, na plecach, zamykała oczy i składała ręce jak do modlitwy, jak, i jak wyglądam, dobrze? – pytała niecierpliwie, no pięknie, ślicznie – odpowiadały koleżanki, ale ona nie dowierzała: a nie za blado? może lepiej w łososiowym? koleżanki nie wiedziały, rzeczywiście, trochę jakby blado przy tym świetle, zwłaszcza, że będziesz miała białą skórę jak ci krew odpłynie z twarzy, mówiły, może weź przymierz tą łososiową, szperały jej w szafie, albo nie – tę, o tę! granatowa będzie najlepsza!, kobieta zmieniała kolejne kreacje i w każdej z nich kładła się na stole a koleżanki nachylały się w skupieniu i oceniały dobór biżuterii, dodatków, ułożenie rąk, bo śmierć to szczególny moment, ważny, granica taka a przez granicę to nie można przejść byle jak, zagapić się, zapomnieć, trzeba z klasą, z szykiem, żeby rodzinie oko zbielało tak jak na zdjęciu, żeby powiedzieli wszyscy, nawet ksiądz, boże jaka ona piękna.

I kobieta tak od czwartku do czwartku żyła, i na śmierć się mierzyła.

Dama na miarę

INSTRUKCJA CIERPIENIA

Wiesz, jak jest: czasem, żeby wyzdrowieć, trzeba najpierw się pokaleczyć. I zaprosić do tego innych ludzi. Rany liże się w samotności, zaszywając w ustępie, dezynfekując spirytusem i puszczając znaki dymne.

Ważne, by nie dopuszczać słońca, bo ono może wszystko popsuć. Lubi wedrzeć się ukradkiem i pokrzyżować smętne, mroczne plany.

Gdy się jest pokaleczonym, należy siedzieć z głową w chmurach. Gradowych. Trzeba być czujnym i nie dać się żadnym pozytywnym myślom. Lustro ma służyć wyłącznie do obserwacji zapadających się policzków, blednącej cery i uśmiechu obróconego w dół pod kątem 180 stopni.

Pozycja ciała zwieszona, luźna, niedbała. Dłonie nieruchawe. Gwałtowne gesty stanowczo zakazane. Plecy przygarbione, szyja skurczona, ramiona sztywne. Powieki opadnięte, źrenice ledwo widoczne. Oddech w zaniku. Nienawiść do wszelkich przejawów życia dopuszczalna. Puszczanie gazów tolerowane – uwaga – tylko głośne i smutne.

Należy dążyć do wyeliminowania poczucia identyfikacji ze sobą. Wymazać wszystkie dobre wspomnienia. Spalić albumy ze zdjęciami, oddzielić kwiaty od doniczek. Kwiaty wyrzucić przez okno, doniczki potłuc. Powoli i anemicznie. Gdy doniczka nie chce się rozbić, próbować do skutku. Można się pocić.

Po ulicach przechadzać się tylko w stanie woniejącym. Przed wyjściem z domu nie zażywać kąpieli ani zmieniać bielizny przez minimum trzy dni.

W stosunku do ludzi być niemiłym, odrażającym i opryskliwym. W innym przypadku istnieje ryzyko klęski w postaci nawiązania kontaktu. Nie patrzeć na drzewa, nie karmić ptaków.

Nie kupować zdrowych ani odżywczych produktów. Pieniądze gubić, wydawać na tanie alkohole lub łączyć te dwie techniki. Pamiętać o ciemnych okularach, również w nocy. Nosić zatyczki w uszach i nikogo nie słuchać.

Paznokcie obgryzać regularnie i dbać, by były czarne lub przynajmniej grafitowe. Na ulicy pluć, charkać, wzdychać i kląć.

Należy bardzo uważać na reakcje otoczenia, gdyż dzięki genetycznie zakodowanemu radarowi, potrafi ono intuicyjnie rozpoznać syndrom człowieka liżącego rany. Nachyla się wtedy ku niemu ze współczuciem i wykonuje irracjonalne gesty sympatii.

Sam widzisz, że rzetelne stosowanie się do instrukcji cierpienia jest niezbędne do przeżycia. Chcesz dowiedzieć się więcej? Zamów już teraz wyjątkowy e-book „Jak żyć żeby umrzeć” za jedyne 666 złotych lub zajrzyj na naszą stronę internetową! Nie pogrzeb swojej nadziei na depresję! Mega dół w mega cenie!

INSTRUKCJA CIERPIENIA

KOBIETA BEZBOŻNA

Gęste włosy. Dłoń się topi, zanika, pochłonięta przez gąszcz; burza loków, świetlista włochata aureola, obiekt westchnień fryzjerów, stylistów, przechodniów, kierowców.

I te pokazy: sale pełne widzów, publiczne strzyżenie, modelowanie, tapirowanie, kręcenie. Prezentacje najnowszych trendów, najdroższych kosmetyków, pianek, żeli, gum, past, które każdy szanujący się fryzjer w salonie mieć powinien.

I te rzesze, tłumy po pokazie, lgnące do stoiska z produktami, kupujące wszystko jak leci, wszystko, co pozwoli z klientek łysawych, kaprawych zrobić gwiazdy Hollywood, odczarować nieudane trwałe, ożywić włosy niekochane, przesuszone, popalone.

I ona, stojąca na obcasach centymetrów dwanaście, prezentująca te fryzury, przepraszam czy mogę dotknąć, czy to pani naturalny kolor, och, ach, och, popatrz Bożena, jak się wiją, jak kręcą, jak lecą przez ręce, te włosy, to nie włosy, to cud natury, cud stworzenia.

Bo Bóg ją stworzył kobietą i dał włosów aż nadto, i te włosy ją prowadziły przez życie, przez zaliczenia na studiach, rozmowy kwalifikacyjne, negocjacje, randki, sypialnie. To dla włosów mężczyźni otwierali drzwi, przynosili kwiaty, dźwigali walizki, naprawiali krany.

To przez włosy czapka musiała być dwa rozmiary większa, opakowanie szamponu starczało na kilka użyć, ręcznik ociekał i nigdy nie chciał doschnąć. To przez włosy wydawała majątek na suszarki, szczotki, grzebienie, spinki, klamry, wsuwki, opaski. Włosy wymagały czasu, uwagi i pieniędzy, przez co stały się bliskie, jak najbliższa osoba, jak partner, sojusznik, przewodnik, rodzic i dziecko.

Były od niej mocniejsze gdy wszystko szło źle: dumne, silne, oporne na podmuchy losu i życiowe zawirowania. Tarcza, uniform, manifest: to ja, ja kobieta. Chroniły, skrywały, otulały. Były.

Diagnoza weszła w życie z dniem ogłoszenia wyroku. Lekarz słowo po słowie kapał trucizną, cedził nazwy, wypluwał wyrazy prosto w uszy. Złe rokowania rozpełzały się po małżowinach, gryzły bębenki, ślisko skapywały na ramiona.

Rak wszedł od tyłu i rozsiadł się okrakiem na tkankach. Przeżuwał ją od środka.

Wojna chemiczna trującymi pociskami zmiatała komórki, zmieniając stopniowo w pył całe wnętrze. Trujący grzyb autonuklearny wznosił się coraz wyżej, aż dotarł do włosów i wybił je z cebulkami od spodu.

Bóg stworzył kobietę i odebrał kobiecość za życia, a kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera – mówiła przed lustrem do bezpłciowo nagich ramion. Milczało do niej łyse, puste pobojowisko, świadectwo klęski kobiecości, zwycięstwa raka nad bogiem.

KOBIETA BEZBOŻNA

MAM 92 LATA

Mam 92 lata, nie wiem jaka data, nie wiem ile minęło, ile zostało. Siedzę w garsonierze, piąte piętro, windy brak, z rozrywek – mucha na oknie i bezkarna sklerotyzacja.

Bawię się w łapanie uciekających myśli, łączenie porwanych wątków, szukanie spójności w tym co było. Plotę w głowie opowieści:  z nitek, strzępków, frędzli wspomnień, tkam malownicze gobeliny. I gdy już mam, mam, mam jakąś całość, biorę ją ostrożnie za brzegi, spinam szpilkami, ostrożnie chcę powiesić na ścianie, stworzyć muzeum z obrazami – wtedy rwie się wszystko, spada, sypie. Sceny ożywają, rozpierzchają na boki, chowają po kątach, znów nie mogę ich połączyć, znów szukam, a to niełatwe gdy człowiek nie wie czego szuka, bo nie pamięta co pamiętał.

Najłatwiej układać obrazy odległe; to, co wydarzyło się kiedyś, kiedyś, kiedyś, jakieś mi bliższe, zrozumiałe, logiczne się wydaje – im więcej lat przybywa, tym pamięć lepiej działa na biegu wstecznym, jakby wracała do początku, dzieciństwa, narodzin, łona. Czasem wspomnienia prowadzą do miejsca gdzie nie było nic, tylko ciepło, różowość, pluszowość bytu. Siedzę tam i chlupoczę. Dźwięki stłumione miękką ścianą: są ale mnie nie dotyczą. Ja też nie dotyczę świata, choć jestem jego częścią.

Telefon dzwoni rzadko, albo rzadko go słyszę. Podnoszę słuchawkę i słyszę głos. Głos mówi, mówi, mówi, zazwyczaj o tym, że znowu komuś się umarło – przypadkiem, po ciemku, po cichu, niechcący. Nawet pożegnać się nie zdążył, uciekł z życia, zdezerterował, stchórzył, zwiał.

Nie wypada tak tchórzyć przed samą metą. Ja na umieranie mam plany: umrzeć jak dama, przy całodobowym dyżurze, oczy skupione na mnie, ja leżę, ręce na kołdrze, kołdra płasko przyklepana, włosy z zaczesem, poliki upudrowane.

Kolejno będą podchodzić, klękać, dłoń całować, a ja każdego tą dłonią pomarszczoną po głowie pomacam i powiem jakąś mądrość, co na całe życie zapamięta. Wszystko mam w głowie przygotowane, tylko mądrości jeszcze nie ma, po to zbieram wspomnienia, łuskam, skrobię, plotę, żeby coś wynikło. A to trudne jest, wszystko biega jak gromadka dzikich dzieci, nie słucha, nie przybiega na wezwanie.

Czasem nie pamiętam gdzie jestem, kim jestem. Zmieniam się wtedy w postać. Ostatnio byłam żandarmem, w eleganckim mundurze, co wrócił z pracy do eleganckiej garsoniery i polerował buty. Tylko przy polerowaniu się okazało, że to kapcie jakiejś staruszki, więc zmieniłam się w szewca – domokrążcę, co chodzi po mieszkaniach i ceruje bambosze emerytom i rencistom. Czasem jestem tyloma ludźmi, że się męczę i muszę iść spać. I jestem śpiącym pod stołem psem, albo kotem, co kuli się w pustej wannie. Kotom się źle śpi, ale mają swoje sposoby.

Telefon dzwoni rzadko, albo rzadko go słyszę. Podnoszę słuchawkę i słyszę głos. Ten głos mówi, mówi, mówi, a mój głos zamyka się w sobie i nie chce mu się gadać. Tamten głos myśli wtedy, że mnie nie ma przy telefonie i mówi halo, halo, halo, potem krzyczy halo, halo, halo, potem jest sygnał, że koniec rozmowy. I niedługo potem jest pukanie, a ja siedzę pod drzwiami i liczę stuknięcia: jeden, dwa, trzy, cztery i dalej, dalej, dalej, chcę otworzyć ale nie mogę przestać liczyć, bo idzie mi dobrze, cyfry ustawiają się w rządku po kolei, jak trzeba, jak zawsze.

A jak liczby się nie ustawiają, mylą, plączą, to otwieram. I wtedy wpada człowiek, jak petent zziajany pięć minut przed zamknięciem poczty, więc żal mi się go robi i zapraszam, i mówię, spokojnie, spokojnie, spokojnie, może herbaty się pan napije, czym mogę służyć, w czym pomóc. Rachunki do zapłacenia, telegram, znaczki, czy chce pan zobaczyć znaczki?

Wyjmuję klaser, prezentuję, miłe spotkanie, poczta już dawno zamknięta a my siedzimy, opowiadam o znaczkach, tak powinna wyglądać wzorowa obsługa klienta. Czasem taki klient przyniesie smakołyk: pomidory, kiełbasę, chleb.

Jem potem i mi smakuje.

MAM 92 LATA

MĘKA KAKTUSA

Wycichło mi w środku. Wziąłem się z nią pokłóciłem, pokrzyczałem, pomachałem ręką, tupnąłem, rąbnąłem, obraziłem się i mi przeszło. Siedzę sam jak palec na kanapie, ona wyszła, powiedziała, że nie chce mnie takiego, że mnie nie bierze z tym jaki jestem, ma to gdzieś, idzie i jedzie, nie powiedziała gdzie.

Ja zostałem – obrażony byłem, więc nie mogłem jej nic odpowiedzieć, nie mogłem nawet dać znać, że już mi przeszło, bo byłoby to złamaniem pewnego konwenansu, pewnej reguły komunikacji werbalno – niewerbalnej, która definiuje długość czasu trwania stanu poburzowej hibernacji, uczuciowego wylodowacenia, ignorancji i udawania, że nigdy dla mnie nic nie istniało więc nie może boleć.

Idź kobieto, głupia ty, zamknij drzwi i niech cię nie widzę, niech cię nie znam, jaka ulga, że znikniesz, będę chodził na ryby, jadł grzyby, palił trawę i olewał twoje wszystkie eko – filo – dupozofie, zabraniające mi marnowania prądu, gazu, wody i swojego życia! Będę miał gdzieś motywację do działania, wiarę w siebie, dynamizm, optymizm, pranie i pieprzone zasłonki w kolorach słońca, co się zrywają jak się je nawet lekko potrąca.

Nie będę już wchodził na stołek, sięgał na półki, otwierał słoików, wbijał gwoździ, jadł twoich zup, nic nie będę, skulę się, o tak, na kanapie i zamienię w kłębek kurzu. I będę tak leżał i się rozdrabniał, walał po podłodze i obijał po kątach. Będę sobie popylał po mieszkaniu i co mi zrobisz.

Taki porzucony się czułem, niczyj, niechciany, niemacany przez czułe kobiece dłonie, nieświdrowany pożądliwym wzrokiem, nie kąsany, nie drapany za uszkiem, nie smyrany po brzuszku. I nikt nie mówił do mnie Mysiu Pysiu ani innych niemęskich określeń do mnie nie ukierunkowywał.

Byłem zrozpaczony i mazgaiłem się do kaktusa. Kaktus nie miał już siły pić ze mną wódki, wymiękał i puchł, kolce mu zwiędły i stał się sinobury, upodobnił się do mnie kolorystycznie, wyglądał jak szmata, „ty szmato” mówiłem do kaktusa, piłem.

Użalałem się jak mogłem, dawałem sobie tyle współczucia, ile cały świat nie byłby nigdy w stanie z siebie wycisnąć, nie jadłem, umartwiałem się.  Myślałem o śmierci własnej i cudzej, o końcu świata, o suszonych kwiatach, co robią dużo zła bo przez nie umiera miłość.

„Nie susz tych jebanych róż” – mówiłem a ona nie słuchała, nigdy nie miała tego respektu co inne kobiety mężate, dzieciate, uśmiechała się tylko, brała sznurek i wieszała na szubienicy, na kaloryferze świeży bukiet, co nie wiem po co wydałem na niego pięćdziesiąt złotych skoro i tak miał uschnąć.

„Mama mówiła, że jak się suszy kwiaty to usycha uczucie” – mówiłem, a ona  pytała czy dobrze wiszą te róże, przechodziła obok i klepała mnie po tyłku, nie wiedziałem jak odpowiedzieć, jak zareagować. Stałem i patrzyłem, ona wychodziła z pokoju, z domu, szła na targ, na zakupy, na życie szła tak jak ja idę na wódkę, szła i nikt nie wiedział jak to się skończy, co przyniesie, kiedy wróci. Polowała na okazje, węszyła, tropiła.

Jak zostawałem sam to byłem zły, buntowałem się wewnętrznie, miałem psychosomatyczny strajk. Nie chciałem jeść i plułem kaszką ale nie było nikogo, kto mógłby jakkolwiek to zauważyć, nie było nawet żadnego zwierzęcia, kota, psa ani kurczaka w lodówce, tylko kaszki na mnie patrzyły małymi oczkami, i warzywa, i kiełki, niejadalne rzeczy.

„Nie da się jeść tych syfów” – mówiłem a ona stawiała na stole kolejne zupy z trawy, żurawiny i prażonych orzechów. „Chcę mięsa” – mówiłem i dostawałem selera, w tych warunkach moja męskość nie mogła rozkwitnąć, wynurzyć się, wybić. Kiełkowała tylko. Czułem się jak królik impotent, co po zbyt dużej ilości zielska zapadł na anemię, nie ma siły na wariacje, kopulacje, stracił sens bycia, życia, inne króliki śmieją się z niego po kątach, nikt go nie rozumie, bo oprócz dymania nic przecież nie umie.

To chciałem się sprawdzić, włączałem TV i oglądałem pornosy na przemian z reklamami hot – dogów. Nic mnie nie ruszało. Zamieniałem się w roślinę. Czekałem tylko, aż wyrosną mi liście, puszczę pączki i stanę na parapecie obok jęzora teściowej, posłucham o pogodzie i sposobach meblowania mieszkania meblościanką. Będę chciał być przestawiony w inne miejsce, stanąć za głośnikiem i słuchać death metalu, ale przecież nic nie powiem, kwiaty i grzyby głosu nie mają.

To już bym wolał tym grzybem być, rósłbym w lesie, miałbym trzon i kapelusz, jak dżentelmen. Może nawet trujakiem bym był to mógłbym bezkarnie wyrażać negatywną energię. Ale jakbym grzybem był i spotkał tę kobietę, to pewnie bym skończył w roli pieczarki, nibygrzyba co leży w lodówce i kończy w żołądku, wymięty, wymemłany, nijaki i ciężki.

Dzwoniłem z pytaniem, czemu nie dzwoni ale nie odbierała, psuła mi tym całą komunikację, nie wiedziałem co powiedzieć do tych ciągłych sygnałów, jak zacząć, jak skończyć, co zostawić.

Ciężko mi było zostawić ją w spokoju po tym jak zostawiła mnie w pokoju, zebrała się i wyszła i powiedziała, że to już na zawsze. „Jak na zawsze, przecież nic nie ma na zawsze, na zawsze to się nawet ludzie nie kochają” – mówiłem, ale jej już nie było, był kaktus, ja i pustka, i trochę kiełków w doniczce.

Kaktus to męski kwiat, wszyscy koledzy mają kaktusy, podpierają nimi swoje ego, fallicznie jednoczą się konewką, czyszczą igły szczoteczkami do zębów. A mój kaktus jest żulem i porósł pajęczyną. Dziewczyny sprzątają pajęczyny. Dziewczyny lubią światło. A ja mam dużo mroku.

Ona to taka oświecona była, odpowiednio natchniona, zaangażowana w jedzenie warzyw i popijanie powietrzem. Czułem, jakbym do niej nie pasował, gubiłem się gdzieś w gąszczu recept na zdrowie, kręgach zielarzy i homeopatów. Odbijali mi ją kolejnymi doniesieniami, pisali książki, organizowali warsztaty. A ona jeździła, bywała, słuchała, wchodziła w to, uzależniła się, przepadła.

Zmęczyłem się. Chociaż nie miałem czym, bo to ona biegała, gotowała, dźwigała, wstawała, parzyła kawę, malowała, dbała, kusiła, czytała, załatwiała, organizowała, zaskakiwała, inspirowała, doceniała, chwaliła. Ja tylko leżałem, spałem, oglądałem, czasem słuchałem, leniłem się, gniłem, żarłem, chlałem. I się zmachałem. A co.

Moje życie okazało się być cholernie uciążliwe, niełatwo funkcjonować w stanie kaca i niechcenia, w nicnierobieniu i nudzie, bo czas się dłuży, apatia narasta i jest ciężko, trudno, przygarbiście.

Ona była w wirze, świat ją zasysał, ludzie rozpoznawali, szefowie doceniali; jej było łatwiej, chętniej, przyjemniej chyba. I chociaż  narzekała czasem, że ciężkie siaty, stare graty, ja garbaty, to odnosiłem wrażenie, że moje życie jest bardziej mroczne i męczące. Że chamsko się ze mną los obchodzi. Że nie obchodzę już nikogo, nawet samego siebie.

Nie miałem nawet siły obejść stołu; zawsze lądowałem pod. Być może dlatego, że próbowałem go obejść z butelką, piwo to moje paliwo, pierwszą, drugą, piątą, dziesiątą. Długo mi na tym schodziło; trudno było iść bo mnie myśli zatrzymywały, a nie były to myśli dobre ani takie, z których mógłbym być dumny.

Na kanapie siedzę, walczę ze wstydem, z upokorzeniem czepiam się blatu i resztek nadziei. Na to, że dla mnie kiedyś też wstanie słońce, a wtedy urodzę dziecko, pomaluję oczy, usta, będę wiedział, gdzie na targu jest najtańsza marchewka i fasola w strączkach, szczerze będą mnie interesować różne sprawy a zwłaszcza potrawy, wyrośnięte ciasto wzbudzi mój entuzjazm, pochwała za obiad wywoła orgazm.

Będę się męczył inaczej. Lepiej, jaśniej, będę cierpiał z poczuciem sensu, z określonym celem, jakim jest zdrowie moje i mojej rodziny, tako rzecze lekarz i farmaceuta.

MĘKA KAKTUSA

ANONS

Jem bułę, kopię piłę, piję browca. Generalnie jestem jak gdyby erudycyjnie szeroko rozwinięty. Interesuję się Kopernikiem i gwiazdami. Tymi z telewizji też. Lubię Herbuś jak tańczy i rosół. Obowiązkowo z marchwią. Zdrowy jestem. Nie mam chorób. Jem kurczaka z ryżem. Sam gotuję. Biorę kurczaka, potem ryż i robię. Jak? Tajemnica. Napisz do mnie to się dowiesz.

Oszczędzam siano, nie licz na kino. Ale za to za parę lat będzie fura jak ta lala. To cię przewiozę, wiadomo.

Ja bym chciał żebyś ty miała różne rzeczy. Na przykład aparycję. Oznacza ona: minimum metr siedemdziesiąt wzrostu, rozmiar 75 C, blond. Mogą być farbowane. Silikon akceptuję. Dresy znoszę tylko na sobie. Ty możesz mieć za to dreszcze.

Ze zwierząt lubię konie, krowy i świnie – ale tylko na talerzu. Pisz mała, nic nie pękaj, smaruj dżemorem, czekam, nara, Pablo.

ANONS

LĘKOMANKA

Lubiłam naciągać ludzi na choroby. Opowiadałam historie i obserwowałam, jak wykruszają się jeden po drugim. Cofali krok po kroku, powoli i niepostrzeżenie, aż w końcu znikali jak granatokropki w kałamarzu. Każdy odzywał się potem, ale nigdy osobiście. Pisali sms-y – że jak coś to tego.

Na wieść o chorobach reagowali lękiem. Najbardziej bali się zarazić rakiem, alzheimerem i śmiercią. Starość była fopa. Nie pasowała do szyberdachu i białych zębów. Źle wyglądała na kokpicie. Nie mogła pogryźć homara a ryż z suszi sypał jej się między palcami. Starość nie była porno ani tekno. Była bardziej obciachowa niż disko.

Ludzie twierdzili, że życie wcale nie jest żałosne. Zapijali frytki kokakolą, gumowo uprawiali dzikobezpieczny seks i jedli antydepresanty na cztery pory roku. Pewnie czasem mieli myśli albo sny. To były koszmary o prawdziwym istnieniu: przewracaniu się, wstawaniu i kurzu na butach.

Lęk nie był lubiany. Wyganiało się go, ale rzadko chciał iść. Najlepszą metodą było udawanie, że nie istnieje. Mijany w milczeniu rósł w każdej rodzinie. Naskakiwał znienacka na plecy domowników i powisał. Siadał przy niedzielnym rosole i patrzył na wszystkich wielkimi, tłustymi okami.

Lubiłam naciągać ludzi na zdrowienie. Pisałam do nich sms-y: że jest dobrze, ojej jak okej, nagłe ozdrowienie, zchorychwstanie. Odpisywali – że jeju jak się cieszą. I jak za mnie trzymali kciuki. I czy teraz już się nie boję i mogę im wszystko opowiedzieć. Spotykaliśmy się i mówiłam jaka choroba była straszna, i że widziałam śmierć. A w szpitalu to nawet starość.

Patrzyli na mnie z podziwem i wielkimi łykami sączyli szejka przez rurkę.

LĘKOMANKA

STARE KOBIETY

Stare kobiety w autobusach i tramwajach porozumiewają się z otoczeniem za pomocą sapnięć, westchnień i jęków. Na Święta dostają prezenty z apteki. Kolorowe balsamy i kremy oglądają skwapliwie, czytają etykiety, po czym oddają wnuczkom ze słowami: masz, weź sobie, ja nie potrzebuję. Ja już nic nie potrzebuję. Chcę się położyć i umrzeć. Chodź, dam ci moje stare skrawki materiałów, nożyczki i kapcie.

Stare kobiety mają dłonie papieża i częste niedowidzenia. W wymacanych szkłach okularów oglądają świat przez mgłę. Mantrują przy radiu. Medytują z różańcami. Zakładają chustki, berety lub kapelusze. Malują usta szminkami z dawnych czasów, wydłubując resztki wacikami do uszu.

Występują w serialach, wcielają się w młodych bohaterów i znają wszystkie kwestie na pamięć. Kochają, rzucają, zdradzają i żałują. Gdy zasypiają, przed oczami mają obrazy.

Chodzą do kościoła, klękają na powykręcanych reumatyzmem kolanach i czują się winne. Spowiadają się ze złych myśli o ludziach i zbyt wielu pragnień. Pokutują za życie.

Piszą testamenty i zbierają na nagrobki. W szafie wieszają komplety strojów do trumny na każdą porę roku.

Oglądają świat przez okna i rzadko otwierają drzwi. Czekają: na wnuka, na listonosza, na śmierć. Kiwają głowami w rytm tykania zegarów. Cierpliwią się.

Jedzą suche bułki i tabletki, na które wydają emerytury i renty. Okrągłe pigułki nakręcają jak baterie. Dzięki nim wszystko w człowieku żyje. Serce bije się z myślami.

Lubią batoniki. Ssą czekoladę bezzębnymi dziąsłami i wypluwają orzeszki do szklanki.

Zdarza im się zapomnieć w niepamięci.

STARE KOBIETY